sobota, 13 stycznia 2018

PUŚĆ TO GŁOŚNO!







Na początku lat siedemdziesiątych dostałem swój pierwszy magnetofon, legendarną „zetkę”. Fascynacją obracającymi się szpulami prawdopodobnie zaraziłem się od mojego kolegi, który w wówczas elitarnym gronie posiadaczy szpulowców znalazł się nieco wcześniej. Najpierw nagrywałem niemal wszystko, upodobania zaczęły się krystalizować dopiero z czasem. Był to okres dość dynamicznego rozwoju glam, lub jak niektórzy mówili glitter rocka i taka muzyka początkowo przeważała na moich taśmach. Zwłaszcza ta druga nazwa przywodzi na myśl uwielbianego niegdyś na dyskotekach Gary Glittera, odzianego w błyszczący strój i śpiewającego proste, hałaśliwe lecz wpadające w ucho piosenki Szkoda, że jego pozamuzyczne zainteresowania szybko przyćmiły wcześniejszą sławę. Przedstawiciele glam rocka najczęściej nosili barwne kiczowate stroje, jednak my głównie znaliśmy jedynie ich muzykę, bowiem ówczesna siermiężna prasa wizerunki gwiazd rocka publikowała nader rzadko, głównie zresztą w jedynie słusznych dwóch odcieniach. Zanim ze wspomnianym kolegą, odkryliśmy inne style, to ekscytowaliśmy się nagraniami Suzi Quatro, Sweet, Marca Bolana, T. Rex, Mud… 

Przedstawicieli gatunku można byłoby wymieniać dość długo, jednak w pewnym okresie jedną z ważniejszych naszych fascynacji stała się grupa Slade. Nie byliśmy szczególnie oryginalni, bowiem zespół na początku lat siedemdziesiątych mocno rozgościł się nie tylko w polskim radiu, ale i na zachodnich listach przebojów. Sześć piosenek Slade trafiło na pierwsze miejsce brytyjskiego Top 5, drugie tyle załapało się do tytułowej piątki, a trzy płyty zajęły pierwsze lokaty na UK Album Chart. Jednym słowem, grupie niemal udało się powtórzyć sukces The Beatles sprzed dekady.
Zespół łącznie wydał ponad trzydzieści albumów, jednak moda na glam rock minęła dość szybko i bezpowrotnie. Dziś na fali nostalgii za młodością oglądam ich popisy z przymrużeniem oka, jednak myślę, że z okazji karnawału można je przypomnieć, bowiem do dziś wprawiają mnie w dobry nastrój. Trudno zresztą twórczość tej kapeli lekceważyć, bowiem do fascynacji ich dokonaniami przyznaje się wielu późniejszych twórców. Dość tu wymienić choćby Nirvanę, Smashing Pumpkins, Sex Pistols, Clash, Kiss i wielu innych. Slade miał spory dystans do swej twórczości, świadczą o tym choćby ich absurdalne stroje - baki, lustrzany cylinder, kraciaste spodnie, srebrne peleryny i buty na niebotycznych koturnach. A jednak serwowali coś poza zabawnym wizerunkiem. Ozzy Osbourne stwierdził, że wokalista zespołu Noddy Holder to jeden z największych głosów w historii rocka, a Alice Cooper powiedział wprost, że kocha Slade, bo jest to jeden z najdziwniejszych poszukujących zespołów wszechczasów… Fakt faktem – dawali z siebie wszystko, zwłaszcza na koncertach. Grali prosto, a wszyscy zazdrościli im niesamowitej energii.


Pochodzili z Wolverhampton. Zespół powstał w 1966, choć muzycy terminowali już w innych konfiguracjach dwa lata wcześniej. Ponoć sporą rolę w kształtowaniu się formacji odegrał miejscowy pub Trumpet, który początkowo służył muzykom za miejsce spotkań. Ich największe przeboje, zresztą jak większość materiału, napisał Noddy Holder (voc) i Jimmy Lea (bg, g, voc, keyb). Podstawowy skład pierwszego wcielenia grupy uzupełniał Dave Hill (bg, g, voc) oraz Don Powell (dr). We wczesnych latach siedemdziesiątych w zasadzie nie mieli konkurencji. Dość przypomnieć, że w 1973 roku singiel Merry Xmas Everybody sprzedano na całym świecie w ponad milionowym nakładzie. Początkowe próby zaistnienia na brytyjskiej scenie nie były łatwe. Pierwszy longplay Beginnings nagrali w 1969, lecz przeszedł bez większego echa. Rok później odkrył ich Chas Chandler, wcześniej członek The Animals. To on namówił zespół do gruntownej zmiany wyglądu, a także ośmielił muzyków do tworzenia własnego repertuaru. Owocem był kolejny album Play it Loud (1970), który też jeszcze nie przyniósł spektakularnych sukcesów, jakkolwiek osobiście uważam obie płyty za godne uwagi. Nie przypominają wprawdzie jeszcze rasowego Slade, jednak czasem do nich wracam. Ciekawostką są nagrania Martha My Dear oraz Journey To The Centre of Your Mind. Pierwsze to protoplasta późniejszego przeboju, a drugie to znany cover w ciekawej interpretacji. Odgadnięcie tytułów pozostawiam szperaczom. Na drugiej płytce, opatrzonej proroczym tytułem słychać już produkcję Chandlera i nieśmiałe próby pisania własnych piosenek, choć właściwe brzmienie miało dopiero się objawić. Dobrze, że obie pozycje znalazły się na jednym krążku CD, wydane przez godną polecenia firmę Salvo, mającą w swym katalogu świetnie wydane remastery Procol Harum i Nazareth. W przeciwnym wypadku płyty pokryłaby pewnie pomroka dziejowa, a chyba na to nie zasługują. Na srebrnym krążku zmieściły się dodatkowo dwa utwory z singli: Wild Winds Are Blowing oraz przebojowy Get Down And Get With It.



Opieka Chandlera przynosiła efekty. Strzałem w dziesiątkę okazał singiel z autorskim przebojem Coz I Luv You. Jednym z pomysłów była specyficzna pisownia, mająca niewiele wspólnego z angielską ortografią, która wyróżniała także wiele kolejnych tytułów: Look Wot You Dun, Take Me Bak’Ome, Mama Weer All Crazee Now, Gudbuy t ‘Jane, Cum on Feel the Noize,Skweeze Me, Pleeze Me… Pomysł tłumaczył Dave Hill. Powiedział że gdyby napisali i zaśpiewali je poprawnie, to zabrzmiałoby to nieszczerze i sztucznie. W Wolverhampton nikt tak nie mówił. Tak rozpoczęło się trwające kilka lat pasmo sukcesów.
W 1975 roku na ekrany kin wszedł nieco kontrowersyjny film Slade in Flame. Dopuszczono go do dystrybucji dopiero po złagodzeniu języka, w którym padało zdaniem cenzury zbyt wiele wulgaryzmów. Fabuła, opowiadająca dzieje fikcyjnej grupy Flame bez ogródek pokazywała ciemne strony show biznesu. Muzycy Slade doskonale sprawdzili się jako aktorzy, a sam film okazał się ciekawym portretem brytyjskiej klasy robotniczej z końca lat sześćdziesiątych. Sprawdziła się również muzyka, wydana także na płycie Flame.


Rok później grupa wyjechała do USA. Nagrali tam płytę i zagrali sporo koncertów, jednak nie zrobili kariery. Rynek orzekł, że są zbyt „brytyjscy”. Gdy wrócili do kraju okazało się, że wypracowana z trudem popularność ulotniła się. W międzyczasie powstała nowa fala, a jednak zespołowi udało się przypomnieć o swoim istnieniu niezłą płytą Whatewer Heppened To Slade (1977). Zaostrzyli brzmienie, niemal stając w szeregu kapel heavymetalowych. Rok później pojawili się na trzytygodniowym tournée w Polsce. Wydarzenie to stało się sensacją. Zagrali osiemnaście koncertów, występując również 31 lipca w moim rodzinnym mieście, na nieistniejącym już amfiteatrze Zawiszy. Przez wiele dni w gronie rówieśników opowiadaliśmy sobie o tym wydarzeniu z wypiekami na twarzach. Niestety, zgodnie z jakąś ponurą tradycją (patrz grupa Budgie), jakiś czas po tej trasie zespół rozpadł się. Reaktywowali się właściwie przypadkowo w 1980 roku i znów odnieśli sukces przypieczętowany płytą We'll Bring The House Down (1981), choć już nie tak oszałamiający jak poprzednio. Dalsze dzieje Slade wyznaczały kolejne przerwy i powroty na scenę. Grupie udało się nawet zdobyć upragnioną popularność w Stanach Zjednoczonych. Na liście przebojów Billboardu pojawiło się Run Runaway oraz My Oh My. Skład wielokrotnie zmieniał się, kilkakrotnie też wracali na koncerty do naszego kraju. 19 listopada 2010 zagrali w Zielonej Górze i jeśli wierzyć świadkom – był to jeden z najbardziej udanych koncertów, choć w składzie grupy od lat nie śpiewał już charyzmatyczny Noddy Holder.
Reasumując trzeba stwierdzić, że wbrew pozorom nie była to jedynie pstrokato odziana grupa wesołków. To oni tak naprawdę zdefiniowali glam rocka, dając w tamtym czasie jedne z najlepszych występów. Wypracowali własny styl grając setki koncertów. Zdobyli sławę i popularność bez wsparcia telewizji oraz Internetu. Na sukces zapracowali sami. W samej Wielkiej Brytanii sprzedali ponad pół miliona albumów i grubo ponad półtora miliona singli. Godnym polecenia wydawnictwem, zawierającym niemal wszystkie nagrania singlowe i sporo ciekawostek jest czteropłytowy box The Slade Box – Anthology 1969 – 1991 (2006). Trzeba też wyróżnić bardzo dobry dwupłytowy zestaw Slade Alive! (2006), zawierający nagrania z trzech płyt koncertowych zespołu oraz sześć utworów zarejestrowanych podczas Reading ’80. Kolekcję nagrań na żywo uzupełnia również dwupłytowy zestaw Live At BBC (2009).




Zwracam uwagę na te wydawnictwa, bowiem Slade to prawdziwe zwierzę koncertowe. Atmosfera i doping publiczności tuszuje drobne wpadki wykonawcze. Przebojem wdarli się do świadomości miłośników rocka i rokrocznie przypominają się kolejnym pokoleniom nieśmiertelnym gwiazdkowym przebojem. Warto pamiętać, że mieli do zaoferowania znacznie więcej. Jeśli ktoś zdecyduje się posłuchać to przypominam - PLAY IT LOUD!
słuchacz






2 komentarze:

  1. Okazuje się, że gatunek nadal żyje i ma się dobrze. Niedawno wpadła mi w ręce płyta wydana (i nazwana) przez skład Quatro, Scott & Powell. I jest to wcale niezły kawałek grania, polecam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też byłem fanem Slade w tamtym czasie ( i nadal jestem ) . Bardzo dobrze napisany tekst , krótko ale wszystkie istotne informacje i wnioski są zawarte.Daj linki do jakiś innych Twoich recenzji.

    OdpowiedzUsuń