sobota, 20 stycznia 2018

Muzyczny remanent 2017




Podobnie jak dwanaście miesięcy temu postanowiłem powierzyć muzyczne podsumowanie roku jednemu z mych przyjaciół, także stałemu czytelnikowi mego bloga. Płyt godnych uwagi pojawiło się sporo, jednak miejsce na mojej półeczce staje się ostatnio towarem mocno deficytowym, stąd nie wszystkie na nią trafiły. Półeczka mego przyjaciela ma jeszcze spory potencjał, stąd też z przyjemnością oddaję mu głos, zwłaszcza, że nasze upodobania muzyczne w wielu aspektach się pokrywają.
Tekst, choć obszerny, przytaczam w całości. Nie miałem serca go skracać...
Zapraszam do lektury.


Rok 2017 nie był rokiem przełomu ani zjawiskowych odkryć. Przeczytałem gdzieś wypowiedź (chyba Wojtka Waglewskiego), że muzyka rockowa dryfuje w kierunku stania się szlachetną niszą muzyki pop i być może nie ma w tym nic złego. Potwierdza to także moja prywatna obserwacja, poparta pewnym doświadczeniem. Jakiś czas temu stałem się posiadaczem konta na jednym z przodujących portali streamingowych. Po dokonaniu procedury rejestracji, pierwszą rzeczą, jaką tenże portal mi udostępnił była Top Lista najczęściej słuchanych utworów. Hm.. z pierwszej dwudziestki nie znałem żadnego. Zakończyłem słuchanie po trzecim utworze, który w moim odczuciu brzmiał tak samo jak pierwszy i drugi, czyli popowa, „sformatowana” papka, jakiś koszmar… Wolę niszę.
Żal tych, którzy odeszli – Greg Allman, Chuck Berry, Tom Petty, John Wetton. Szczególnie brak mi będzie Chrisa Cornella – moim zdaniem, jednego z najwspanialszych rokowych głosów ostatniego ćwierćwiecza. No i jeszcze Malcolm Young – zawsze schowany w AC/DC za plecami swojego młodszego brata i któregoś z charyzmatycznych wokalistów, jednak bez niego AC/DC tak naprawdę nigdy by nie zaistniało. Któż stworzyłby te wszystkie ostre jak brzytwa riffy? W pierwszej piątce mych ulubionych albumów roku 2017 znalazły się krążki Nothing But Thieves (płyta „Broken Machine”), The National („Sleep Well Beast”), Soen („Lykaia”) oraz Dirty Thrills („Heavy Living”). Ale po kolei…

Druga płyta w dorobku Nothing But Thieves to energia, świeżość, interesujące kompozycje i dawno nie spotykane u młodych wykonawców emocje – od początku do samego końca. No i ten riff w „Live Like Animals” – palce lizać. Trzymam kciuki za dalszy rozwój tej angielskiej formacji. The National – płyta „Sleep Well Beast” jest ich siódmym studyjnym albumem. Grupa od kilku lat związana jest z kultowym (przynajmniej dla mojego pokolenia) wydawnictwem 4AD. Nie wiem do końca co mnie tak fascynuje w tej płycie, może pojawiające się echa Radiohead? Co do wydawnictwa grupy Soen „Lykaia” - najpierw przeczytałem recenzję. Była powalająca, 5 gwiazdek na 5 możliwych. Potem zerknąłem do Wszechwiedzącego I: amerykańsko-szwedzka supergrupa, istniejąca od 2010 roku, wykonująca metal progresywny…. Hmm. Płyta ukazała się w lutym, ja nabyłem ją w kwietniu i chyba przez 3 miesiące nie opuszczała mojego wirtualnego odtwarzacza w samochodzie. Fantastyczny zestaw pięknych, mocnych kompozycji, z wplecionymi klimatami późnych Floydów („Lucidity”, „Paragon”) oraz motywami orientalnym („Jinn”). Prawdziwa perełka wśród niezliczonych prób teatralnego (brrr!) łączenia metalu i prog-rocka. Dirty Thrills z płytą „Heavy Living” wdarli się do mojej pierwszej piątki pod sam koniec roku. Jeżeli ktoś lubi Rival Sons i Royal Blood, to do Dirty Thrills również się przekona. To muzyka pełna świeżości, radości z mocnego rockowego grania, znakomite riffy i ekspresja. Może brakuje większej różnorodności, ale mają szansę to nadrobić. 

W ostatnich latach wyróżniło się troje muzyków, którzy przyzwyczaili fanów do swojej hiperaktywności. I tu zaskoczenie - w roku 2017 nie ukazała się żadna płyta Jack'a White'a (spokojnie na marzec 2018 zapowiadana jest premiera jego kolejnego solowego albumu). Nie zawiódł Joe Bonamassa i Steven Wilson. Obaj pokazali się w kilku wcieleniach. Najpierw Joe – współtwórca mojej prywatnej płyty roku 2017 – Black Country Communion IV. Zakopanie toporów wojennych z Glenem Hughesem zaowocowało bodaj najlepszym albumem w karierze grupy. Nie ma na niej słabego utworu. Zespół wyraźnie poszerzył horyzonty („The Last Song For My Resting Place”) i zaproponował bardziej urozmaicone kompozycje („Awake”, „Wonderlust”), a „The Cove” brzmi jak prawdziwy rockowy klasyk. Warto wspomnieć jeszcze o wydanym wiosną kolejnym koncercie Banamassy, tym razem w wersji akustycznej , płycie z formacją Rock Candy Funk Party oraz udziale w znakomitej nowej płycie Waltera Trouta „We’re All In This Together”. A już w styczniu 2018 zapowiada się kolejne wydawnictwo z Beth Hart. Naprawdę, nie wiem kiedy ten gość sypia…
Steven Wilson przypomniał o sobie płytą formacji Blackfield V oraz solowym projektem „To The Bone”. Gdy słuchałem tej ostatniej - nie kryłem zaskoczenia. Steven wyraźnie postawił na skromność doznań, co absolutnie nie jest zarzutem. Album „To The Bone” jest wyraźnie lżejszy od jego ostatnich dokonań, lecz nie brak na nim pięknych piosenek („Pariah”, „Song of Unborn”). W mojej pierwszej dziesiątce, zmieścili się jeszcze tacy artyści jak John Mayer, Queens Of The Stone Age, Prophets Of Rage czy War on Drugs. John Mayer należy już do grona wykonawców, na płyty których oczekuję i słucham z dużą atencją. Ostatnia „The Search Of Everything” jest po prostu piękna. Na wskroś amerykański duch – country, blues i soul, perfekcyjna aranżacja, a wszystko zagrane z klasą i znakomicie wyprodukowane. Cudeńko na długie zimowe wieczory….
Nowa płyta Queens Of The Stone Age, zatytułowana „Villains”, przeszła trochę niezauważona. Chyba niesłusznie. Może nie ma takiej pierwotnej energii, którą zespół prezentował w początkach swojej kariery (chociaż w „Head Like a Haunted House” dają czadu), ale kilka utworów jest naprawdę znakomitych – „The Way You Used To Do” to hicior pierwszej klasy, a tytułowy „Villains Of Circumstancies” – to powalająca dawka emocji, dla mnie bodaj największa w 2017 roku).
Czadu i energii nie brak też na debiucie formacji Prophets Of Rage – amerykańskiej supernowej, w skład której wchodzą byli członkowie Rage Against The Machine i Audioslave (z gitarzystą Tomem Morello), Public Enemy i Cypress Hill. Rap i metal – mieszanka wybuchowa („Radical Eyes”) z przesłaniem („Legalize Me”) i... raczej nie dla grzecznych dzieci („Unfuck The World”). Zespół War On Drugs istnieje już od 2005 roku, ja jednak poznałem ich dopiero w ubiegłym roku, przy okazji płyty „A Deeper Understanding”. Wszechwiedzący I podpowiedział, że jest to już czwarty album zespołu oraz, że lista byłych członków formacji jest tak samo długa jak lista obecnych. Nie zmienia to mojej oceny - płyta jest intrygująca. Z pozoru lekkie i zwiewne wręcz dyskotekowe kompozycje potrafią ewoluować w emocjonalne tornada z rozszalałymi „indie” gitarami („Pain”, „Nothing To Find”). Bywają też chwile refleksji („Strangest Thing”, „Knocked Down”). Prawdziwym kilerem jest „Thinking Of A Place”, trwający ponad dziesięć minut. Są tu zadziorne, przybrudzone solówki, eteryczne, niemal ambientowe pasażyki, a wszystko spięte spokojnym rytmem, przyjazną melodią i dochodzącym jakby z oddali śpiewem Adama Granduciela.
W 2017 przypomniały o sobie także legendy rocka - oba filary dawnych Floydów, Plant, Deep Purple, U2, Black Sabbath, Depeche Mode, choć nowe wydawnictwa nie zawsze oznaczają premierowy materiał. Na nową muzykę Rogera Watersa musieliśmy czekać aż ćwierć wieku. Tyle właśnie upłynęło od ukazania się „Amused To Death”. Oczekiwania były ogromne. Moim zdaniem „Is This The Life We Really Want?” to „100% Watersa w Watersie” choć czuje się na niej jakąś „gitarową pustkę”. Trudno pewnie byłoby powtórzyć emocje z „Amused To Death”, ale tak prawie zupełnie bez solowej gitary? Słuchając uważnie trudno nie mieć skojarzeń z „The Animals” („Picture That”), „Pros & Cons of Hitch Hiking” („Wait For Her”) czy nawet z „Wish You Were Here” („Smell The Roses” rytmicznie przypomina „Have A Cigar” czyż nie?). To muzycznie nie jest zła płyta i dodatkowo mądra w warstwie tekstowej.
Deep Purple płytą „InFinite” potwierdzili, że przechodzą n-tą młodość. W zasadzie oba ostatnie albumy to radość grania, luz i pomysły składające się na znakomite kompozycje. Gdy usłyszałem pierwszy raz w radiu fragment otwierającego płytę „Time For Bedlam” pomyślałem sobie, że to prawdziwy, nowy „purplowy” klasyk. Czas pokaże, czy jest to rzeczywiście ich ostatnie dzieło, coś mi mówi, że jeszcze spróbują…
Robert Plant od lat podąża swoją ścieżką, pchany falami motywacji, poszukiwań i pasji. Trzeba uczciwie przyznać, że w ostaniach latach jest na fali wznoszącej, czego dowodem są ostatnie płyty. A przecież pokusa była ogromna, choćby po genialnym występie 10 grudnia 2007 roku… Dobrze, że pozostał sobą, dzięki temu możemy cieszyć się urokiem „Carry Fire”, jego nowej płyty. A dla tych, którzy tęsknią za dawnymi Zeppelinami jest też dobra wiadomość: ogień niesie młodzież! Ot choćby Greta Van Fleet, absolutni debiutanci z roku 2017. Utwór „Highway Tune” z ich podwójnej EP-ki „From The Fires” z powodzeniem można prezentować znajomym jako cudem odnaleziony po latach utwór Starych Mistrzów.
W grudniu ukazała nowa płyta U2 i... no właśnie. Ostatnio wróciłem po raz kolejny kilku ostatnich płyt Irlandczyków, wydanych już w XXI wieku. Być może coś tam jest, ale wystarczy włączyć choćby na chwilę „War”, „Unforgettable Fire” czy „Pop” i momentalnie słychać różnicę między tym co zespół miał do zaoferowania kiedyś i teraz. Była młodzieńcza drapieżność na „Boy”, October” i „War”, pastelowe gitary na „Unforgettible fire” i „Joshua Tree”, nowatorskie brzmienie na „Achtung Baby” i „Pop”, były też wciągające teksty i emocje. Na ostatnich płytach tego brakuje. „Songs Of Experience” to płyta „wyprodukowana” raczej niż zagrana. Całość została sformatowana wg najnowocześniejszych wzorców, tak aby schlebiać jak najszerszej publiczności. Jest przyjemnie, „miłośnie”, pompatycznie („Love Is All We Have Left”, „Love Is Bigger Than Anything In Its Way”), jest też popowo i bez wyrazu (singiel promujący „You’re The Best Thing About Me”, „The Little Things That Give you Away”). Rozwinięty z poprzedniej płyty do pełnego utworu „American soul” razi infantylnością tekstu (jakby jedynym rymem do „American Soul” mogło być „You are rock’n’roll”) i nie pomaga nawet wplecione na początku przesłanie Kendricka Lamara. Utwór „Landlady” oszczędzę, z uwagi na to, że to o Żonie, która była rzeczywistym wsparciem dla Bono w trudnych początkach. Jeden „Blackout” wiosny nie czyni nawet w „Red Flag Day”… Będę tę płytę włączał w chwilach gdy będę miał ochotę na coś lekkiego i niezobowiązującego, mając nadzieję, że hasło „Panowie stać Was na znacznie więcej” kiedyś jeszcze się ziści.
Moje prywatne ubiegłoroczne rozczarowania to nowe płyty The Waterboys, Royal Blood oraz Morrisseya. The Waterboys zaproponowali podwójne a nawet potrójne wydawnictwo „Out Of All This Blue”. I szczerze powiedziawszy trudno przez nie przebrnąć, nie zadając sobie pytania „ale o co chodzi”? Jaki jest właściwie dzisiaj „band identity”? Royal Blood i krążek „How Did We Get So Dark” - ponad trzy lata nagrywali niespełna pół godziny muzyki w zasadzie nie różniącej się brzmieniowo od poprzedniczki. Kompozycje są zdecydowanie mniej nośne i brak im blasku świeżości. Co do Morrisseya – to pierwsza jego płyta od dawna, której świadomie nie kupiłem (korzystając z dobrodziejstwa wspomnianego wcześniej portalu streamingowego). I – hmm – autorowi recenzji „Low in High School”, zamieszczonej w „jedynym rockowym piśmie w Polsce” doradzałbym jednak trochę większą dozę obiektywizmu i dystansu.
Warto jeszcze wspomnieć, że w 2017 roku zaistniały Panie (nowe płyty wydały Tori Amos, Diany Krall czy też dawno nie słyszana Karen Ellson). Ciekawe płyty wydali Foo Fighters, Gov’t Mule, Grizzly Bears czy Steve Hacket, a w muzyce polskiej oprócz nowej – jak zwykle znakomitej – płyty VooVoo, nowe albumy wydali także Organek, Kortez, Kazik (z ProFormą i koncertówkę Kultu).
W minionym roku mieliśmy też sporą ofertę koncertową - od stadionowych giagntów (Coldplay, Depeche Mode, Guns’n Roses) i festiwali (Radiohead, Foo Fighters) poprzez duże hale widowiskowe (Deep Purple, Nick Cave, Green Day) na klubach i mniejszych halach skończywszy (Beth Hart, Rival Sons czy Jethro Tull). Z koncertów, które miałem okazję obejrzeć w 2017 roku wyróżniam dwa: Beth Hart (w mieście Łodzi) oraz Foo Fighters podczas tegorocznego Openera. Choć tak różne – miały jedną wspólną cechę: olbrzymią dawkę energii i emocji.
I na koniec tego muzycznego podsumowania – dwójka wspomnianych wcześniej gigantów w wersji koncertowej, być może ostatniej z jaką mamy do czynienia. Black Sabbath, żegna się wydawnictwem o znamiennym tytule „The End”, z zapisem ostatniego koncertu w Birmingham, z 4 lutego. W programie występu same sabbathowe klasyki. O ile mnie pamięć nie myli - nic starszego niż z „Technical Ecstasy” nie zagrali. Koniec epoki w heavy metalu? Zapewne.
Wreszcie Artysta, którego Słuchacz – właściciel tego bloga oraz ja również darzę miłością i szacunkiem wyjątkowym – David Gilmour. W roku 2015 wydał ostatnią jak dotąd studyjną płytę „Rattle That Lock”, po której ruszył w długą trasę, zahaczając w 2016 roku o Wrocław. Kilka dni później, w lipcu, odwiedził po raz drugi Pompeje, występując tam dwa wieczory z rzędu. I właśnie zapis tych występów otrzymaliśmy w ubiegłym roku w niezwykle starannie i „na bogato” przygotowanym wydawnictwie. Muzyka Davida, solowa i ta „floydowa” w otoczeniu duchów starożytnego amfiteatru w Pompejach, rozświetlonego bajecznymi efektami musiała wywołać wśród zgromadzonej publiczności wrażenie obcowania z czymś absolutnie magicznym. To czuje się nawet oglądając ów koncert z DVD. Broni się także sama muzyka , słuchana z płyt CD. Nawet „What Do You Want From Me” brzmi znacznie pełniej, dynamiczniej niż na płycie „Pulse”. Artysta sięgnął także po „Sorrow”, nie grany od czasów „Delicate Sound of Thunder”. Poziom emocji w solówce „In Any Tongue” sięga zenitu i daje się porównać jedynie… z solówką w „Comfortably Numb”. I jest jeszcze wywiad-rzeka z Artystą, który czyni wydawnictwo „Live At Pompei” wyjątkowym. David wspomina swoje początki jako muzyka, opowiada o swoim dzieciństwie, trudnych stosunkach z matką. Mimo wszystko z obrazu wyłania się szczęśliwy, spełniony człowiek, grający na gitarze akustycznej przy dogasającym grillu w otoczeniu przyjaciół, dzieci i kochającej żony Polly. To był dobry rok.

słuchacz 66


PS.
Trzeba coś dodać? Chyba nie. Zawarte opinie są oczywiście subiektywne, jednak w zasadzie nie odbiegają od moich. Wprawdzie dorzuciłbym kilku moich faworytów, ale to może innym razem.
Z pozdrowieniami dla autora -

słuchacz









1 komentarz: